piątek, 30 września 2016

Książki (nie)zapomniane – Gwiezdny pył i karły

W bieżącym roku przypada 140. rocznica jego urodzin i 100. rocznica śmierci. Irving Stone napisał o nim: Żeglarz na koniu. Marynarz. I farmer. Autor opowiadań i powieści. Zawadiacki, zdolny, przystojny. Wrażliwy. Prostolinijny. Malownicza postać. Chyba jednak najlepszy życiorys napisał on sam… kilka lat przed swą śmiercią. Zawarł w nim wytrwałe próby wstąpienia na literackie wyżyny, udręki odrzucenia, wreszcie oszałamiający sukces, który… nie cieszył. I zapowiedź samobójstwa. Wszystko to przedstawia Martin Eden JACKA LONDONA (właściwie Johna Griffitha Chaney'a, 1876-1916).

Artur Morse jest młodym arystokratą. Wraz z rodzicami, bratem i siostrą wiedzie beztroskie życie w luksusie. Pewnego dnia zostaje napadnięty przez pijanych portowych nożowników. Nieoczekiwany ratunek nadciąga ze strony młodego jak on marynarza. Wdzięczny Artur zaprasza go do domu. I tu Martin Eden, prosty, nieokrzesany, ale szczery chłopak, poznaje uosobiony Ideał. Konkretnie – Ruth, siostrę Artura.

Oczarowanie. Podziw. Piramida marzeń i pragnień. To już odtąd zagości w sercu Martina. A w Ruth – zimnej pannie z towarzystwa – ogromna niepewność. Przyciąganie i odpychanie. Pokusa wyjścia w kierunku Przygody i lęk, że nie wypada. Bo nie ten poziom intelektualny. Nie ta sfera. Wąskie kładki konwenansów, nie do przebycia dla dwojga.

Ale Eden ma charakter jak ze stali. Raz zapragnąwszy zdobyć wykształcenie, nie cofa się. Jest częstym bywalcem biblioteki (tak!). Wreszcie sam zaczyna pisać opowiadania. O tym, co przeżył na dalekich morzach i w odległych stronach. O życiu, którego Ruth nie rozumie ani nie ceni. Wysyła swe teksty do licznych gazet, stale otrzymując odmowne odpowiedzi. Nikt nie wierzy, że mu się powiedzie. Dziewczyna, coraz bardziej oczarowana (mężczyzną, nie literatem), błaga, by przestał. Bo już nawet głoduje, ostatnie dolary przeznaczając na kilogramy znaczków. Tylko jedyny przyjaciel, Brissenden, niezrozumiany przez otoczenie jak on sam, wierzy w jego talent. Ale Brissenden umiera. I po śmierci odnosi zwycięstwo. Krytyka zachwyca się jedynym utworem, który napisał.

Martin wreszcie zatriumfuje. Z dnia na dzień zaczną się sypać oferty. Gdy się wzbogaci, ludzie spojrzą na niego przyjaźniej. A może tylko na jego pieniądze. Państwo Morse też nagle przestaną sprzeciwiać się ewentualnemu małżeństwu córki.

Ale Eden (London?) jest już ponad wszystkimi układami obłudników. Gwiezdny pył, jak go (od tytułu jego opowiadania) kiedyś nazwał przyjaciel, nie chce żyć wśród karłów. Jego myśli płyną w inną stronę. Jak niepowstrzymane obłoki. Nie potrzebuje już kobiety ani majątku. Niczego. Bo stał się nawet sobie obojętny…

Ta śmierć była pomyślana jako przejaw absolutnej swobody. Ale przecież taki wybór – mimo wszystko – w jakimś wymiarze stanowi przyznanie się do przegranej. I czym był dla Martina (Jacka)? Zwycięstwem nad społecznością „karłów” czy wyrazem absolutnej pogardy dla ludzi, a zatem klęską człowieczeństwa?

Historycy literatury niejednokrotnie pisali o ogromnym wpływie indywidualistycznej filozofii Friedricha Nietzschego na poglądy i pisarstwo Londona. Chyba najwyraźniej widzimy go w Wilku morskim. Ale w nim także obserwujemy destrukcję indywidualisty. Jednak nie uprzedzajmy wypadków. Ta powieść zasługuje na osobne omówienie. Może pewnego dnia ją przedstawimy. A barwną, chłopięcą sylwetkę pisarza dodatkowo przybliżymy późną jesienią, gdy przypadnie setna rocznica jego śmierci. Bo z pewnością przyda nam się trochę słońca na jesienne niepogody.




London Jack, Martin Eden, przeł. Zygmunt Glinka, Warszawa 1965. (Sygnatura: 105979).
London Jack, Martin Eden, przeł. Zygmunt Glinka, wyd. 14 (właśc. 15), Warszawa 1990. ISBN 83-207-1298-X. (Sygnatury: 130786-7).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz