Niezwykła, niepokojąca, nieco mroczna, wręcz absurdalna opowieść, czyli „Wyspa” (Concrete Island) JAMESA GRAHAMA BALLARDA (1930-2009).
Kto to jest? Robinson Crusoe? Piętaszek? Nie. Nazywa się Robert Maitland. Jest londyńskim architektem. Ma żonę, ośmioletnią córkę, dobrą pracę i zasobny portfel. Niczego mu w życiu nie brakuje… oprócz sensu.
Dzień taki sam jak zwykle. Maitland przemierza srebrzystym jaguarem plątaninę miejskich dróg. U zbiegu trzech autostrad, pędząc bez zwracania zbytniej uwagi na przekroczoną prędkość, doznaje wypadku. Wyrzucone z trasy auto ląduje u stóp nasypu. Na „wyspie”, a dokładniej – na nieoficjalnym wysypisku śmieci, zamkniętym, niedużym terenie ogrodzonym siatkami i wałami. Nikt go tu nie słyszy ani nie dostrzega, a hałas nieustannie jadących samochodów skutecznie zagłusza wołanie o pomoc. „Rozbitek” nie potrafi samodzielnie wdrapać się na skarpę, bo – potrącony jeszcze przez inny pojazd - doznał poważnych i dokuczliwych obrażeń.
Robert podejmuje kilka nieudanych prób wydostania się z potrzasku. Bez skutku. Nie pomaga podpalenie samochodu. Ognisko nie przyciąga uwagi bezustannie podróżujących. Strumień samochodów wciąż płynie. Potem nadciąga ulewa, która też krzyżuje jego plany. Pisze ogłoszenia, ale deszcz (albo ktoś?) je zmywa. I oto w pewnej chwili na tym odludziu pojawia się „dzikus”, a nawet dwoje. Jak się okazuje, teren jest miejscem zamieszkania Proctora – niedorozwiniętego intelektualnie włóczęgi w średnim wieku, byłego akrobaty, oraz Jane Sheppard, prostytutki. Właśnie dziewczyna jako pierwsza wyciąga życzliwie dłoń. Transportuje rannego do gruzowiska, w którym wraz ze swym towarzyszem urządziła swoistą kwaterę. Kobieta niedawno przebyła traumę (utratę dziecka) i nie potrafi w pełni zapanować nad wybuchami złości, które mieszają się u niej z momentami czułości. To sprawia, że chwilami taktuje Maitlanda niemal jak dziecko, by po chwili odnosić się do niego gniewnie i opryskliwie.
Mija kilka dni. Mężczyzna czuje się lepiej. Dziwne, że nikt go nie szuka. A on też już nie bardzo spieszy się do opuszczenia „wyspy”. Uczy Proctora – „Piętaszka” pisać, bez oporów zjada wyrzucane przez kierowców resztki, które tamten zbiera. Jednak na autostradzie coś się zmienia. Przyjeżdżają robotnicy, by naprawić jej popsuty element. Proctor ginie. Jane ucieka w obawie przed policją. Robert zostaje sam. Czy właśnie o tym podświadomie od początku marzył? Wreszcie musi zmierzyć się z konkretnym wyzwaniem – koniecznością przetrwania, bo do tej pory wszystko miał na wyciągnięcie ręki.
"Byłeś na wyspie na długo przedtem, zanim się rozbiłeś" usłyszał od dziewczyny. I chyba tak jest w istocie. Ona codziennie znajdowała klientów przy autostradzie. Maitland też z łatwością mógł zatrzymać którykolwiek pojazd. Wyjście przez skarpy nie było przecież niemożliwe. Ale prawdopodobnie wolał zamienić wygodne życie (dla niego wegetowanie!) na przygodę, choćby na śmietniku. Na śmietniku cywilizacji? Bo to chyba nie Proctor, ale on był Piętaszkiem. Ten pierwszy „wydostał się” z matni. Zginął w trakcie prezentowania ostatniej życiowej „akrobacji”. Zauważmy, że imię Proctor pochodzi od średnioangielskiego rzeczownika „proketour,” oznaczającego nadzorcę, menedżera, czyli kogoś panującego nad sytuacją. To R o b e r t chciał „zdziczeć”. "Właściwie nie czuł już potrzeby opuszczenia wyspy i to samo potwierdzało, że objął ją w posiadanie". Teraz postanawia, że utnie sobie drzemkę, a później zaplanuje sposoby wydostania się z pułapki. Na pewno?
„Wyspa” fascynuje hipnotyczną atmosferą. Oszałamia możliwościami interpretacyjnymi. Skrywa nawiązania do wielkich tekstów kultury. W plątaninie – nie ulic, ale znaczeń – każdy ma szansę odnaleźć własne tropy i na chwilę (?) stać się panem tego bogactwa utajonych sensów.
J. G. Ballard, Wyspa, tł. Lech Jęczmyk, Warszawa 1982. ISBN 83-07-00524-8 (sygn. 98099).
Strony
▼
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz