Kiedy jesteśmy wolni? Czy tak trudne, fundamentalne pytanie można odnieść do banalnych sytuacji, życia wśród nieustannych aluzji, uszczypliwości, czasem otwartych kłótni, z których składa się codzienność człowieka uwikłanego w związek z matką, (drugą) żoną i czwórką dzieci (swoich i nieswoich)? Chyba trzeba, gdyż tak wygląda egzystencja tysięcy, może dziesiątków tysięcy mężczyzn... Farma JOHNA UPDIKE’A (1932-2009) jest portretem jednego z nich.
Joey Robinson (narrator) pracuje jako konsultant reklamowy w firmie szkoleniowej na Manhattanie. Ma za sobą małżeństwo z Joan, którą zostawił z trójką dzieci, by ożenić się z Peggy. Teraz wiezie nowo poślubioną małżonkę i jej jedenastoletniego syna, Richarda, na wieś, na trzydniowe odwiedziny do samotnie mieszkającej matki.
Peggy nie chciała tej wizyty, ale z trudem zgodziła się. Już od pierwszej chwili pobytu na farmie okaże się, że przeczucia jej nie zawiodły. Teściowa nie akceptuje wybranki syna, więcej – chętnie upokarza drobnymi niedopowiedzeniami, złośliwymi przytykami, opiniami wygłaszanymi z pozycji osoby wiedzącej o życiu niemal wszystko. A pośrodku dwóch kobiet toczących bój o ukochanego mężczyznę znajduje się on sam – bezwolny, słaby, nieskutecznie, bo może niechętnie walczący o prawo do głosu. Najlepiej, jak się wydaje, radzi sobie w tej sytuacji Richard, o którego „babcia” ostentacyjnie zabiega, by także w ten sposób dokuczyć jego rodzicielce.
Oto przykład świetnego dialogu. A takich jest w książce sporo:
Chłopiec wydaje się bystry – powiedziała matka. (…) Ciekawa rzecz, bo matka nie robi tego wrażenia. (…)
- Dziwię się bardzo – ciągnęła (…).
- Czemu się dziwisz?
- Że potrzebujesz głupiej kobiety, aby nabrać pewności siebie.
- Nic o niej nie wiesz. Nie chcesz wiedzieć.
- Wiem, co się rzuca w oczy. (…)
- Zatrułaś moje pierwsze małżeństwo, nie życzę sobie, żebyś się wtrącała do drugiego. Masz być grzeczna dla mojej żony. (…) Sama nas zaprosiłaś (…).
- Ja przecież mówię tylko, że chłopak musiał odziedziczyć inteligencję po swoim ojcu – powiedziała.
Kilkadziesiąt godzin na farmie to nieustanna walka kobiet i defensywne zachowania chwiejnego Joey’a, który prędko dochodzi do wniosku, że jednak niemądrze postąpił żeniąc się powtórnie i zaczyna postrzegać Peggy bardzo przedmiotowo, co każe nam zastanowić się, czy ją naprawdę kocha:
Niewykluczone, że mogłem zatrzymać ją jako kochankę, póki by jej uroda nie zwiędła, pozostając mężem Joan.
Ale czy kocha także matkę? Gdy mijają dni wizyty, Joey bez żalu opuszcza kobietę, która właśnie zachorowała. Jego myśli wędrują już do Nowego Jorku. To człowiek nieustannie uciekający od ostatecznych konsekwencji swoich czynów. Szuka wolności – chowając się w głąb siebie. Nie angażując się do końca. Zostawiwszy za sobą zrujnowane małżeństwo, powoli rozkłada - jak się wydaje – również drugi związek. Wolności nie zdobywa się nieustannie uciekając.
Joey Robinson (narrator) pracuje jako konsultant reklamowy w firmie szkoleniowej na Manhattanie. Ma za sobą małżeństwo z Joan, którą zostawił z trójką dzieci, by ożenić się z Peggy. Teraz wiezie nowo poślubioną małżonkę i jej jedenastoletniego syna, Richarda, na wieś, na trzydniowe odwiedziny do samotnie mieszkającej matki.
Peggy nie chciała tej wizyty, ale z trudem zgodziła się. Już od pierwszej chwili pobytu na farmie okaże się, że przeczucia jej nie zawiodły. Teściowa nie akceptuje wybranki syna, więcej – chętnie upokarza drobnymi niedopowiedzeniami, złośliwymi przytykami, opiniami wygłaszanymi z pozycji osoby wiedzącej o życiu niemal wszystko. A pośrodku dwóch kobiet toczących bój o ukochanego mężczyznę znajduje się on sam – bezwolny, słaby, nieskutecznie, bo może niechętnie walczący o prawo do głosu. Najlepiej, jak się wydaje, radzi sobie w tej sytuacji Richard, o którego „babcia” ostentacyjnie zabiega, by także w ten sposób dokuczyć jego rodzicielce.
Oto przykład świetnego dialogu. A takich jest w książce sporo:
Chłopiec wydaje się bystry – powiedziała matka. (…) Ciekawa rzecz, bo matka nie robi tego wrażenia. (…)
- Dziwię się bardzo – ciągnęła (…).
- Czemu się dziwisz?
- Że potrzebujesz głupiej kobiety, aby nabrać pewności siebie.
- Nic o niej nie wiesz. Nie chcesz wiedzieć.
- Wiem, co się rzuca w oczy. (…)
- Zatrułaś moje pierwsze małżeństwo, nie życzę sobie, żebyś się wtrącała do drugiego. Masz być grzeczna dla mojej żony. (…) Sama nas zaprosiłaś (…).
- Ja przecież mówię tylko, że chłopak musiał odziedziczyć inteligencję po swoim ojcu – powiedziała.
Kilkadziesiąt godzin na farmie to nieustanna walka kobiet i defensywne zachowania chwiejnego Joey’a, który prędko dochodzi do wniosku, że jednak niemądrze postąpił żeniąc się powtórnie i zaczyna postrzegać Peggy bardzo przedmiotowo, co każe nam zastanowić się, czy ją naprawdę kocha:
Niewykluczone, że mogłem zatrzymać ją jako kochankę, póki by jej uroda nie zwiędła, pozostając mężem Joan.
Ale czy kocha także matkę? Gdy mijają dni wizyty, Joey bez żalu opuszcza kobietę, która właśnie zachorowała. Jego myśli wędrują już do Nowego Jorku. To człowiek nieustannie uciekający od ostatecznych konsekwencji swoich czynów. Szuka wolności – chowając się w głąb siebie. Nie angażując się do końca. Zostawiwszy za sobą zrujnowane małżeństwo, powoli rozkłada - jak się wydaje – również drugi związek. Wolności nie zdobywa się nieustannie uciekając.
Updike John, Farma, przeł. Maria Skibniewska], wyd. 2, Warszawa 1993. ISBN 83-06-02309-9 (sygnatura: 139058)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz