„Każdy dzień jest dniem sądu bez kary
jak w niepamięć idące pożary
niewidzialny - na ziemi - nisko,
niechwytany przepala wszystko.”
(Krzysztof Kamil Baczyński, Dzień sądu)
Gdyby ALBERT CAMUS (1913-1960) czytał Baczyńskiego, mógłby ten cytat z „Dnia sądu” uczynić mottem do „Upadku” (La Chute).
Jean-Baptiste Clemence był szanowanym paryskim adwokatem. Pomagał słabym, skrzywdzonym, ubogim, wdowom i sierotom. Z tego powodu miał o sobie wysokie mniemanie i bardzo się starał, by inni go podziwiali. Ale oto nastąpiła chwila próby. Wracając od kochanki, w mrokach jesiennego wieczoru dostrzegł na moście sylwetkę kobiety. Minął ją. A po chwili usłyszał plusk wody. Domyślił się przyczyny, ale nie zawrócił, by pomóc samobójczyni. Nie chciał narażać własnego zdrowia czy życia. Po jakimś czasie – również na moście – usłyszał śmiech. Odtąd nie potrafił już go w sobie stłumić. Teraz siedzi w amsterdamskim barze „Mexico City” i opowiada tę historię nieznajomemu (sobie samemu?!). Tak, to najwybitniejszy literacki przykład monologu wypowiedzianego. Noc. Bliskość portu. Co chwila rozlegają się dźwięki okrętowych syren - jak wezwanie do bolesnego rachunku sumienia. Jean-Baptiste wspomina, że podał nieprawdziwe nazwisko. A Clemence (fonetycznie!) kojarzy się z łacińskim „clamans” - „wołając, krzycząc”. Opowieść o moralnym upadku człowieka przypomina strukturę moralitetu: nieustanne napięcie pomiędzy autooskarżeniem i próbami samousprawiedliwienia czynu.
Paryż i Amsterdam. Dwa miasta. Paryż – pełen strzelistych wież i cudownych budowli - „jest prawdziwym złudzeniem optycznym, wspaniałą dekoracją”, zaś Amsterdam, położony poniżej poziomu morza, to „jeden z najpiękniejszych negatywnych pejzaży! (…) Same linie poziome, żadnego blasku, przestrzeń bez koloru, martwe życie”. Więcej, „koncentryczne kanały Amsterdamu przypominają kręgi piekła”, a dzielnica z barem znajduje się w ostatnim. I jeszcze jedna ważna uwaga. Narrator mieszka tu „na miejscu jednej z największych zbrodni w historii” – w dzielnicy, w której w czasie wojny było żydowskie getto.
Nawiązania do Dantego są oczywiste. Tu jednak mamy ruch niejako w odwrotnym kierunku. Bohater „Boskiej Komedii” idzie z Piekła do Raju. Clamence zaczął od „rajskiego” życia w Paryżu, a teraz – w retrospekcjach analizując swój tchórzowski czyn - ukazuje poprzednie kręgi, po których zstępował. Na końcu - spada już nieodwołalnie. Na dno. Śmiech nie do zagłuszenia pochodzi z jego wnętrza. Inferno jest w nim. Rozrasta się. Chce je zagłuszyć… ulegając mu. „Ludzie zaczynają sądzić, żeby sami nie byli sądzeni”. A że jest w nim coś, co można sądzić, więc atakuje. Walczy z wyrzutami, pokazując, że wina jest WSPÓLNA. Pojawia się u niego pogarda dla ludzi. Rośnie nienawiść do nieszczęśliwych i przegranych, którym kiedyś ostentacyjnie pomagał. „Każdy żąda dla siebie niewinności za wszelką cenę, nawet jeśli dla tego miałby oskarżyć rodzaj ludzki i niebo (…) chcemy jednocześnie nie być winni i nie czynić wysiłku, żeby się oczyścić”. Jednak teraz już wie, że był pełnym pychy hipokrytą. A wyrzuty sumienia nie milkną.
Jean-Baptiste to człowiek, którego przeżyciem pokoleniowym była II wojna światowa. Poznał gorzką prawdę, że właśnie ludzie są najbardziej pomysłowi w sądzeniu, więc może powiedzieć: „Niech pan nie czeka na sąd ostateczny. Sąd ostateczny jest co dzień”. I dodać: „Tak, straciliśmy światło, poranki, świętą niewinność człowieka, który wybacza samemu sobie”. Niewinnych na świecie już nie ma. Edenu nie Ziemi nie będzie. Tak kończy się jeszcze jedna spowiedź dziecięcia - tym razem dwudziestego, okrutnego i krwawego - wieku.
Albert Camus, Upadek, w: tegoż, Dżuma; Upadek, przeł. Joanna Guze, wyd. 6, Warszawa, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1992, s. 201-272 (sygn. 137723).
Fot. Amsterdamu - z Pixabay.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz